Nasza strona używa ciasteczek do zapamiętania Twoich preferencji oraz do celów statystycznych. Korzystanie z naszego serwisu oznacza zgodę na ciasteczka i regulamin.
Pokaż więcej informacji »
Drogi czytelniku!
Zanim klikniesz „przejdź do serwisu” prosimy, żebyś zapoznał się z niniejszą informacją dotyczącą Twoich danych osobowych.
Klikając „przejdź do serwisu” lub zamykając okno przez kliknięcie w znaczek X, udzielasz zgody na przetwarzanie danych osobowych dotyczących Twojej aktywności w Internecie (np. identyfikatory urządzenia, adres IP) przez Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka Jeziorańskiego i Zaufanych Partnerów w celu dostosowania dostarczanych treści.
Portal Nowa Europa Wschodnia nie gromadzi danych osobowych innych za wyjątkiem adresu e-mail koniecznego do ewentualnego zalogowania się przy zakupie treści płatnych. Równocześnie dane dotyczące Twojej aktywności w Internecie wykorzystywane są do pomiaru wydajności Portalu z myślą o jego rozwoju.
Zgoda jest dobrowolna i możesz jej odmówić. Udzieloną zgodę możesz wycofać. Możesz żądać dostępu do Twoich danych osobowych, ich sprostowania, usunięcia, ograniczenia przetwarzania, przeniesienia danych, wyrazić sprzeciw wobec ich przetwarzania i wnieść skargę do Prezesa U.O.D.O.
Korzystanie z Portalu bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza też zgodę na umieszczanie znaczników internetowych (cookies, itp.) na Twoich urządzeniach i odczytywanie ich (przechowywanie informacji na urządzeniu lub dostęp do nich) przez Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka Jeziorańskiego i Zaufanych Partnerów. Zgody tej możesz odmówić lub ją ograniczyć poprzez zmianę ustawień przeglądarki.
Rosja / 23.03.2025
Ludwika Włodek
"Nie sądzę, by ktokolwiek przy zdrowych zmysłach tęsknił za czasami radzieckimi." Epoka poradziecka zmierza ku końcowi.
Od represyjnych służb bezpieczeństwa i łagrów do ławek w parkach i dobrze utrzymanych przystanków autobusowych droga wcale nie jest daleka. Nie przypadkiem w wielu krajach byłego ZSRR rok napaści Rosji na Ukrainę był czasem ostatecznego oczyszczenia przestrzeni publicznej z przejawów sowieckiej dominacji.
Tbilisi, Gruzja 16 kwietnia 2024 r. Wiec na alei Rustawelego, przeciwko rosyjskiemu prawu (Shutterstock)
Posłuchaj słowa wstępnego czwartego wydania magazynu online!
Pierwszy raz pojechałam do Gruzji latem 2003 roku, na kilka miesięcy przed słynną rewolucją róż. Wysiadłam w czarnomorskim porcie Poti ze statku płynącego całą noc z rosyjskiego Soczi. Miasto sprawiało wrażenie totalnie zaniedbanego. Po półgodzinnych poszukiwaniach udało mi się wreszcie znaleźć bar. Znajdował się w lokalu usługowym nieotynkowanego bloku. Na podwórku, wokół plastikowych stolików, z których chyba żaden nie miał wszystkich czterech nóg, bawiły się umorusane dzieci i prosięta, wznosząc tumany kurzu, który osiadał na, pysznych skądinąd, chaczapuri (tradycyjnych kaukaskich plackach z serem). Kolejne miejscowości wyglądały już lepiej, Gruzja wydała mi się jednak szczytem postsowieckiej degrengolady, chaosu i upadku. Trafiłam tam zaledwie dwa miesiące po pobycie w Tadżykistanie, gdzie pięć lat wcześniej skończyła się najkrwawsza wojna domowa w całym byłym ZSRR. (Zginęło kilkadziesiąt tysięcy ludzi, a setki tysięcy było zmuszonych wyjechać. W wielu regionach kraju okresowo panował głód, zniszczona została infrastruktura, między innymi wyschły kanały irygacyjne, co sprawiło, że niegdyś uprawne ziemie zmieniły się w ugór). Mimo to Tadżykistan prezentował się lepiej niż Gruzja. Tamtejsze bloki nie były aż tak rozwalone, infrastruktura aż tak podupadła, samochody aż tak rozklekotane.
Artykuł został opublikowany w czwartym numerze magazynu NEW Online. Obecnie wszystkie numery magazynu są bezpłatne!
Uruchomiliśmy także Patronite.
Będziemy wdzięczni, jeżeli wesprzesz jego rozwój i dołączysz do społeczności Patronów.
Chaos połączony z upadkiem – tym dla mnie wtedy była postsowieckość. Po raz pierwszy zetknęłam się z nią na Litwie, w 1994 roku. Jednak w tym litewskim rozgardiaszu były już jakieś znamiona nowego porządku. Czuło się, że stare musi do końca upaść, żeby na jego gruzach wyłoniło się nowe, lepsze. Wszystkie wileńskie kościoły były w remoncie, stały otwarte i wybebeszone. Do wielu można było przez nikogo nie niepokojonym wejść. Pamiętam, że chyba u świętego Kazimierza znalazłyśmy z koleżanką stosik ludzkich czaszek. Leżały sobie po prostu na podłodze i nawet przez moment wahałyśmy się, czy jednej nie zabrać na pamiątkę (na usprawiedliwienie mam tylko nasz młody wiek, byłyśmy wówczas w trzeciej klasie liceum).
Kolejny mój kontakt z postsowiecką degrengoladą miał miejsce w Czerniowcach w Ukrainie, trzy lata później. Przyjechałam tam z Rumunii i przez kilka godzin czułam się wyjątkowo nieswojo. Wziąwszy pod uwagę, jak dziś Czerniowce są piękne i okazałe, wydaje się to dziwne. Wtedy jednak ta perła Bukowiny była w opłakanym stanie. Przeczołgana prawie pięcioma dekadami władzy radzieckiej i jej gwałtownym upadkiem, straciła cały swój blask. W nieremontowanym chyba od czasów Breżniewa bruku, po którym z dworca autobusowego na kolejowy wiózł mnie bezzębny taksówkarz, ziały głębokie dziury. Na każdej stara wołga tak podskakiwała, że kaseta z rosyjskim szansonem przestawała na chwilę grać, póki kierowca nie wepchnął jej z powrotem do odtwarzacza. Na dworcu kręciło się mnóstwo pijaków. Co chwila wybuchały jakieś awantury, a w hali głównej, pod kasami biletowymi, kręciły się stada bezpańskich psów.
Potem na terenie byłego ZSRR byłam jeszcze wiele razy. Widziałam jak lichy jedziewianostyje, czyli kiepskie lata dziewięćdziesiąte, jak nazwano pierwszą dekadę transformacji po upadku ZSRR, wyglądały w południowosyberyjskim Barnaule i będącym częścią Złotego Pierścienia wokół Moskwy Suzdalu [Złoty Pierścień to położony wokół Moskwy krąg średniowiecznych miast – przyp. red.], na Krymie i w Karpatach, Truskawcu, w Rybaczach (dziś Bałykczy) nad Jeziorem Issyk-kul i w uzbeckim Urgenczu. Jeszcze w pierwszej dekadzie XXI wieku byłam przekonana, że gdyby mnie postawić w jakimkolwiek zakątku byłego Związku Radzieckiego, nie mówiąc, że to teren poradziecki, i tak bym to poznała.
Inne wzorce, inne aspiracje
Jednak z terminem „poradziecki” czy „postsowiecki” wiąże się znacznie więcej niż kształt przestrzeni publicznej i rozwiązań estetycznych (a raczej ich braku). Chodzi o całe dziedzictwo epoki totalitarnej, a później, już po Stalinie, mocno autorytarnej. Uważano, że wykształciło ono pewien typ kultury politycznej, predylekcję do takich, a nie innych zachowań społecznych i w rezultacie ciąży jak cień, a także że może służyć do stygmatyzowania społeczeństw byłych republik radzieckich. I jednocześnie – co chyba najgorsze – bywa usprawiedliwieniem w rodzaju: przecież to postsowiecki kraj, jest skazany na korupcję, arogancję władzy, tłumienie swobód obywatelskich. A walka z tymi plagami to walka z wiatrakami.
Dopiero jeśli się pamięta o tym wymiarze słowa „postsowiecki”, łatwo zrozumieć, dlaczego w niektórych państwach niegdyś włączonych do ZSRR od określenia tego tak bardzo się wzbraniają.
W jednym z wywiadów z pracy zbiorowej Sojuz ruszymyj. Związek Sowiecki 30 lat po upadku Dominik Wilczewski zapytał litewską filozofkę polityki, Neriję Putinaité, o to, czy nazywanie Litwy krajem poradzieckim jest dla Litwinów obraźliwe, odpowiedziała: „W ciągu tych trzydziestu lat [od upadku ZSRR – przyp. L.W.] na Litwie zaszło wiele procesów, dokonały się ogromne zmiany gospodarcze i społeczne, staliśmy się pełnoprawnym członkiem UE i NATO. Tymczasem etykietka kraju «poradzieckiego» zdaje się sugerować, że wciąż jesteśmy jakąś kolonią Moskwy. Jest to tym bardziej irytujące, że sama Rosja widzi w nas utraconą prowincję, stąd to zachodnie spojrzenie współgra z rosyjskim. Co w ogóle znaczy «obszar poradziecki»? Czy Stany Zjednoczone powinny mówić o sobie, że są «pobrytyjskie»?”.
Kilka lat później, w rozmowie ze mną, przeprowadzonej na potrzeby tego tekstu, doprecyzowała: – Nie jesteśmy postsowieccy w tym sensie, że to nie jest nasza podstawowa tożsamość. Nasze aspiracje i nasza uwaga są skierowane gdzie indziej. Należymy do innych organizacji, mamy inne wzorce, dlatego nie chcemy, by używano w stosunku do nas tego określenia.
Jednocześnie badaczka nie neguje, że sowieckie doświadczenie odcisnęło na Litwinach piętno. Wilczewskiemu przyznała, że wśród nich „nadal obecne są pewne charakterystyczne dla wszystkich społeczeństw postautorytarnych cechy: utożsamianie sprawujących władzę z państwem, tęsknota za protekcjonalnym stylem rządzenia i silnymi, wręcz autorytarnymi politykami. Ponadto nie próbuje się stworzyć reguł, które zaakceptowałby ogół społeczeństwa, a zamiast tego podejmuje się starania, aby ominąć reguły już obowiązujące. Panuje duża obustronna nieufność między sektorem prywatnym i publicznym, a także silna biurokracja”. Jej zdaniem to właśnie ta ostatnia jest najbardziej naznaczona doświadczeniem radzieckim: „To najpoważniejszy problem i największa przyczyna niezadowolenia Litwinów. Urzędnik odnosi się do obywatela nie jak ktoś, kto służy społeczeństwu, ale jak ktoś bardzo ważny, kto ma władzę nad niższą kastą”.
Doświadczenia wyniesione z funkcjonowania w systemie radzieckim zdaniem Putinaité mogą być też cennym punktem odniesienia, który pozwala dziś lepiej widzieć zagrożenia autorytaryzmu. Tak zadziało się w przypadku solidarnej postawy Litwinów wobec dążeń wolnościowych Białorusinów i Ukraińców. „O litewskim zaangażowaniu decydują także pewne doświadczenia, nazwijmy je – jak by powiedzieli niektórzy – «poradzieckie». Czujemy, że rozumiemy Ukraińców czy Białorusinów lepiej, niż rozumieją ich inne narody europejskie, łączy nas kulturowe powinowactwo. Potrafimy rozpoznać propagandę i manipulację, która wciąż jest uprawiana na Białorusi” – dzieliła się swoimi refleksjami z Dominikiem Wilczewskim.
– My, lepiej niż wiele społeczeństw zachodnich, rozumiemy, dlaczego Białorusini mają dość bycia Sowietami – mówiła mi. – Chcemy ich wesprzeć w tym dążeniu. Chcemy pomagać innym narodom uciekać z tego postsowieckiego obozu.
Uratowała nas władza radziecka
Nerija Putinaité łączy wydobywanie się z postsowietyzmu z dekolonizacją. W tym ujęciu kraje postsowieckie to takie, które wciąż znajdują się w strefie wpływów Rosji. Jest to pogląd dość powszechny, jednak nie jedyny możliwy. W innych państwach powstałych w 1991 roku ZSRR może, ale nie musi być postrzegany jako państwo kolonialne. W tym kontekście warto przytoczyć tekst kirgiskiego publicysty, Osmonakuna Ibraimowa, napisany w 2015 roku dla portalu Radia Azattyk, w przededniu wstąpienia Kirgistanu do Eurazjatyckiego Związku Gospodarczego, organizacji stworzonej pod auspicjami Moskwy i będącej elementem polityki reintegracji gospodarczej w granicach niegdysiejszego ZSRR.
Swój tekst Ibraimow napisał z okazji premiery filmu o XIX-wiecznej kirgiskiej przywódczyni Kurmandżan Datce, zmuszonej uznać rosyjskie zwierzchnictwo. Zgłoszony jako kandydat Biszkeku do Oscara film został ciepło przyjęty w USA. Zdaniem Ibraimowa przyczyniły się do tego „tak popularny w Ameryce feminizm i niechęć wobec współczesnej rosyjskiej polityki neoimperialnej, opartej na presji ekonomicznej oraz anektowaniu części terytoriów co słabszych państw przestrzeni poradzieckiej”.
„Wówczas, w tych trudnych czasach feudalnych konfliktów i nieuchronnego przybliżania się rosyjskiej dominacji – tłumaczył Ibraimow postępowanie Kurmandżan Datki – twarda i mądra władczyni zgodziła się bez walki wejść w skład imperium na wynegocjowanych warunkach, nie zważając na protesty własnych synów, którzy gotowi byli bić się [z przeważającymi siłami wroga – przyp. L.W.] do ostatniego Kirgiza. Tylko że kolonizatorzy od razu zapomnieli, jakie to były warunki, szybko poczuli się jedynymi gospodarzami kirgiskiej ziemi i robili, co chcieli. Wszyscy dobrze wiemy, co nastąpiło po utworzeniu carskiej administracji. Do nadejścia władzy radzieckiej Kirgizi stali się wygnańcami na własnych terenach. Wysiedlono ich z najżyźniejszych ziem i nazwano tubylcami”.
Ibraimow przeciwstawia Rosję carską, którą widzi jako typowe imperium kolonialne, Związkowi Radzieckiemu. Wspomina powstanie 1916 roku, które wybuchło w Azji Środkowej, gdy zwiększono kontrybucje na potrzeby armii, a do tej pory nie zaciągani do wojska muzułmanie zamieszkujący ten region mieli się stawić na front pierwszej wojny światowej i brać udział w pracach pomocniczych, takich jak kopanie okopów. Kiedy wybuchł bunt, rosyjskie władze kolonialne „wzięły kurs na całkowitą likwidację «tubylczej» ludności”– pisze Ibraimow. „Jedyną alternatywą była ucieczka do Chin” – twierdzi i dodaje: „Uratowała nas, wychowała i przeobraziła władza radziecka. To z jej rąk otrzymaliśmy niepodległość. W żadnym wypadku nie powinniśmy o tym zapominać”.
ODESSA, UKRAINA - 13 SIERPNIA 2015 R Starszy taksówkarz w starym radzieckim samochodzie, Wołga M24 (Shutterstock)
Zdaniem Ibraimowa od momentu upadku ZSRR Rosja ponownie prowadzi politykę imperialną. „Po półtora wieku od przyjęcia rosyjskiej zwierzchności i po 25 latach niepodległości znów wchodzimy w strefę niemożliwego do przewidzenia ryzyka politycznego i gospodarczego. Wkładamy głowę w pętlę, którą będą stopniowo nam zaciskać”. Tą pętlą było według autora wstąpienie do Euroazjatyckiego Związku Gospodarczego. Ibraimow przypomniał doświadczenie Kurmandżan Datki, która była świadkiem łamania przez Rosjan warunków podpisanego z nią układu, i ostrzegł, że teraz może być podobnie. Rosja mami Kirgizów korzyściami, jakie miałyby dla nich płynąć z członkostwa w Eurazjatyckim Związku Gospodarczym, a tak naprawdę wstęp do tej organizacji jest według publicysty tożsamy z utratą niezależności gospodarczej, a co za tym idzie, także politycznej.
Jednocześnie Ibraimow zaznacza, że Rosja jest dla Kirgistanu kluczowym partnerem i sojuszowi z nią jedynie wariat mógłby się sprzeciwiać. „Chcielibyśmy tylko, żeby nas nie pospieszali i nie naciskali na nas, żeby skończyli z nieustanną presja i szantażem”. I dalej ostrzega, że „wejść do unii celnej z Rosją będzie łatwo, wyjść z niej – skrajnie trudno”. Dziś, kiedy gospodarka rosyjska wskutek międzynarodowych sankcji straciła impet, a rubel potaniał, praca w Rosji już mniej opłaca się Kirgizom, a to przecież łatwy dostęp do niej był głównym powodem wstąpienia ich kraju do Związku. Mimo że ten układ z Rosją nie do końca opłaca się Kirgistanowi, który dużo importuje na przykład z Chin, wystąpić z niego nawet nie próbuje, bo nie o samą gospodarkę w tym małżeństwie z rozsądku chodzi i obie strony dobrze to wiedzą.
Gdy porównać sytuację Litwy w 1940 roku, kiedy została siłą włączona do ZSRR, z sytuacją Kirgizów w 1917 roku, kiedy w Azji Środkowej pojawiła się władza radziecka, łatwiej zrozumieć kirgiskiego publicystę. Litwa wcześniej była niepodległym państwem. Kirgizi w Rosji carskiej nie mieli nawet autonomii. Władza radziecka podarowała im najpierw obwód autonomiczny, potem przekształciła go w republikę autonomiczną, by ostatecznie w 1936 roku utworzyć Kirgiską Socjalistyczną Republikę Radziecką z wieloma atrybutami, przynajmniej teoretycznie odpowiadającymi organom niezależnego państwa: własnym parlamentem, rządem, Akademią Nauk, Teatrem Opery i Baletu, licznymi uniwersytetami, bibliotekami i muzeami. Autonomia Kirgiskiej SRR była iluzoryczna, ale faktycznie przyczyniała się do wytworzenia kirgiskiej tożsamości narodowej. Wcześniej, przed pojawieniem się bolszewików w Azji Środkowej, myślenie kategoriami narodowymi było tam mało rozpowszechnione i poza ideologią panturecką, którą wyznawało między innymi zdominowane przez Kazachów ugrupowanie Ałasz Orda, nikt nie próbował tam łączyć etniczności z prawami politycznymi.
To w Kirgiskiej SRR wykształciła się elita intelektualna i polityczna, z której później wywodzili się przywódcy niepodległego już Kirgistanu. Jednocześnie jednak władza radziecka prześladowała i ciemiężyła Kirgizów, podobnie jak inne narodowości pod swoimi wpływami. Przymusowa kolektywizacja i wywołana nią klęska głodu oraz fala emigracji poza ZSRR, stalinowskie czystki i wreszcie potężna rusyfikacja, której poddanych zostało kilka pokoleń Kirgizów, sprawiły, że nie tylko utracili oni swoich najwybitniejszych przedstawicieli, ale także odwrócili się od swojej własnej kultury, przyjmując jej zwulgaryzowaną, dostosowaną do potrzeb radzieckiej urawniłowki, wersję.
Mity o rewolucji
Z tych powodów wśród Kirgizów, podobnie jak wśród Litwinów, też są intelektualiści, którzy zamiast widzieć w ZSRR wybawienie od rosyjskiego imperializmu, traktują go jako jego kontynuację. Kirgiski filozof i działacz społeczny, Eleri Bitikczi, w wywiadzie udzielonym Radiu Azattyk w listopadzie 2017 roku nazywa mitem przekonanie, że to rewolucja październikowa uratowała Kirgizów przed zagładą, jaką im szykowała carska Rosja po 1916 roku. Uważa, że władza sowiecka pielęgnowała go, żeby zapewnić sobie lojalność Kirgizów.
Bitikczi podkreśla, że w rzeczywistości, w czasie rewolucji i wojny domowej, która była jej skutkiem, zginęło w Azji Środkowej więcej ludzi niż w czasie represji po powstaniu 1916 roku i w związku z urkunem (ucieczką przed represjami za granicę, głównie do Chin). Jednak utrzymywanie mitu, że było odwrotnie, uratowało pozytywny wizerunek ZSRR wśród Kirgizów, którzy zostali. „Ci, którzy uciekli z sowieckiej Kirgizji, mają zupełnie inne wyobrażenie o okresie radzieckim” – tłumaczy Bitikczi. Dla nich są po prostu trzy urkuny. Ucieczkę po antycarskim powstaniu 1916 roku nazywają dużym urkunem, średni urkun to fala emigracji w czasie rewolucji i wojny domowej związana z tzw. powstaniem basmaczów, czyli antysowieckim oporem zbrojnym i jego tłumieniem. Trzeci ukrun, nazywany małym, to wyjazdy spowodowane kolektywizacją. „Dla zagranicznych Kirgizów – podkreśla Bitikczi – nie ma żadnej różnicy pomiędzy imperium rosyjskim a ZSRR”.
W tej samej rozmowie badacz pokazuje, jak sowiecka historiografia rozpowszechniła wśród Kirgizów przekonanie, że koczownictwo jest przejawem zacofania, a swobody i zasoby, którymi dysponowali, zanim pojawili się kolonizatorzy, takie jak ziemia oraz czyste powietrze i woda, są mniej ważne niż tak zwane „korzyści cywilizacji”, jak industrializacja czy powszechna edukacja. „Jednak najgorsze – zdaniem Bitikcziego – było to, że przestaliśmy doceniać wartość ludzkiego życia. Ofiary, jakie ponieśli Kirgizi w czasach sowieckich, usprawiedliwia się tym, że wybudowano u nas fabryki, szkoły i szpitale”. Dodaje, że tragiczną ironią historii jest to, że te wszystkie przybytki nie były w Azji Środkowej budowane z myślą o rdzennej ludności, a o osiedlanych tam Rosjanach. „To, że materialne korzyści okazały się dla nas ważniejsze niż tysiące ofiar, to najgorsza rzecz, jaka się z nami stała w XX wieku”.
Na temat dzisiejszej polityki Rosji Bitikczi ma jednak dokładnie takie zdanie, jak jego rodak Ibraimow. Negatywnie ocenia wstąpienie swojego państwa do Eurazjatyckiego Związku Gospodarczego, ale uważa, że wynika to z kolonialnej mentalności, jaką wyrobili w Kirgizach kolonizatorzy, którymi byli tak samo carscy, jak i sowieccy zwierzchnicy.
Z tak krytykowanym przez Bitikcziego myśleniem na temat okresu radzieckiego spotkałam się też w innych państwach Azji Środkowej. W 2004 roku rozmawiałam z tadżyckim politykiem, ówczesnym sekretarzem tamtejszej Partii Komunistycznej, Tujgunem Karimowem, który jeszcze w drugiej dekadzie niepodległości Tadżykistanu pozostawał entuzjastą rewolucji radzieckiej i z dumą nazywał siebie samego „dzieckiem Października”.
– Jeśli zna pani historię Azji Środkowej, to wie pani, że Emirat Bucharski był najbardziej tradycyjną, najbardziej zacofaną częścią carskiej Rosji, a najbardziej zacofana była jego wschodnia część, czyli właśnie dzisiejszy Tadżykistan – mówił mi Karimow. – Wszystko, co zrobiono przez 75 lat władzy radzieckiej, dokonane zostało pod kierownictwem komunistów. Te miasta i te drogi, i te zakłady przemysłowe. Wszystko. I naród tadżycki jest za to wdzięczny. (…) Tylko najgłupsi, najmniej zorientowani ludzie mogą twierdzić, że niczego nie było w czasach radzieckich, że straciliśmy wtedy swoją kulturę. Otóż zyskaliśmy znacznie więcej, niż straciliśmy. We wszystkim skorzystaliśmy. No, niech pani przejdzie za rzekę, do Afganistanu. Proszę porównać, co jest tam, a co u nas [wywiad ukazał się w mojej książce o Azji Środkowej, Wystarczy przejść przez rzekę, wydanej w 2014 roku – przyp. L.W.].
Kiedy rozmawiałam z Karimowem, jego Komunistyczna Partia Tadżykistanu była od dawna w opozycji. Oczywiście rządzący po dziś dzień tym państwem Emomali Rahmon wywodzi się z sowieckiej nomenklatury, ale w przeciwieństwie do pierwszych prezydentów sąsiednich krajów – Kazachstanu, Uzbekistanu i Turkmenistanu – którzy przed upadkiem ZSRR piastowali funkcje pierwszych sekretarzy KC w swoich republikach, był aparatczykiem niskiego szczebla. Pracował jako dyrektor kołchozu. Kiedy po dymisji pierwszego prezydenta, niegdysiejszego szefa lokalnego KC, Rahmona Nabijewa, w gorącym momencie wojny domowej jesienią 1992 roku został wybrany nową głową państwa, czyli przewodniczącym tadżyckiej Rady Najwyższej, nie był znany społeczeństwu. Jeszcze w trakcie wojny domowej Rahmon na bazie struktur, a przede wszystkim majątku Komunistycznej Partii Tadżykistanu utworzył własne ugrupowanie, Ludowo-Demokratyczną Partię Tadżykistanu, która do dziś jest tadżycką partią władzy. Partia Komunistyczna, inaczej niż np. w Turkmenistanie, nie została zdelegalizowana, istnieje nadal. Kiedyś, w czasie mojego spotkania z Karimowem, gdy jeszcze działały inne, prawdziwie opozycyjne ugrupowania, odważała się czasem krytykować postępowanie Rahmona. Obecnie pełni rolę listka figowego dla jego dyktatury, podobnie jak kilka innych kontraktowych partii niby-opozycyjnych.
Rahmon na początku swoich rządów zajmował podobne jak Tujgun Karimow stanowisko wobec radzieckiej przeszłości. Obwołał się obrońcą zdobyczy Października przed nacjonalizmem i radykalnym islamem, chciał bowiem, żeby z tymi ektremizmami kojarzono jego oponentów w wojnie domowej. Po 1997 roku, kiedy podpisano traktat pokojowy, stopniowo porzucał wychwalanie Tadżyckiej SRR i coraz częściej posługiwał się nacjonalistyczną retoryką. Odebrał nawet opozycji monopol na odwoływanie się do wartości islamskich, budując własny wizerunek bogobojnego muzułmanina. Wydał ponadto rzekomo napisane przez siebie książki dotyczące życia i nauczania Abu Hanify, żyjącego w VIII wieku islamskiego teologa i prawnika, założyciela hanafickiej, uchodzącej za najbardziej liberalną, szkoły prawa islamskiego. Co ciekawe, Rahmon zrobił z tego uczonego, urodzonego w Kufie i mieszkającego większość życia w Bagdadzie, Tadżyka. Jedyne przesłanki do tego to opisywane przez niektórych kronikarzy perskie pochodzenie przodków Abu Hanify. Ogłosił go też twórcą islamu otwartego, nastawionego na dialog, co miało mu pomóc w dowiedzeniu, że w hanafickim Tadżykistanie tylko taka wersja tej religii może być uznana za własną. W 2009 roku w Duszanbe pod auspicjami prezydenta odbyła się nawet wielka konferencja pod hasłem „Dziedzictwo Abu Hanify i jego rola w dialogu cywilizacji”.
W czasie pierwszych dwóch dekad niepodległości podobnie dwuznaczny lub zmienny stosunek do radzieckiego dziedzictwa reprezentowali inni przywódcy Azji Środkowej. W rządzonym przez Islama Karimowa Uzbekistanie z jednej strony przy wsparciu państwa wychodziły takie filmy jak Orator Jusupa Razykowa z 1998 roku, którego bohater, przypadkiem zaangażowany w krzewienie władzy sowieckiej, ze względu na jej zbrodniczy charakter traci spokój ducha, a na dodatek swoją kochającą, składającą się z czterech żon i syna rodzinę. Razykow niby pokazał dobre strony rewolucji, takie jak powszechna alfabetyzacja i rozwój zawodowy kobiet, jednak wydźwięk jego filmu jest jednoznaczny: komuniści podeptali tradycyjne uzbeckie wartości, a na ziemi Uzbeków zaprowadzili chaos. Z drugiej strony Karimow nigdy nie odżegnał się od swojej sowieckiej przeszłości, rządził przy pomocy dawnej komunistycznej nomenklatury. W pierwszych latach niepodległości jego największym przeciwnikiem i krytykiem był poeta i dysydent w czasach ZSRR Mohammad Solih. Karimow zmusił go do emigracji. Kilka lat później zaś poeta został oskarżony o zorganizowanie we współpracy z islamskimi fundamentalistami zamachu na życie Karimowa – oskarżenie to padło z ust samego przywódcy.
Znacznie ostrożniejszy w krytyce radzieckiego dziedzictwa był Kazach, Nursułtan Nazarbajew, ale i on zadbał o to, żeby utożsamiano jego władzę z wielkimi chanami. Od 2010 roku kazał się tytułować „Elbasy”, czyli ojcem nacji, a jeszcze wcześniej, bo w 2005 roku, za gigantyczne jak na Kazachstan pieniądze powstał wyreżyserowany przez Rosjanina, Siergieja Bodrowa, film Koczownik, w którego czołówce i zakończeniu pojawiają się fragmenty przemówień Nazarbajewa, a mądry chan wzywający Kazachów do jedności dziwnie przypomina pierwszego prezydenta. Zatytułowanie filmu słowem, które, jak podkreślał to Bitikczi, w czasach radzieckich było symbolem dzikości i zacofania, pokazuje, że także Kazachstan budował swoją nową tożsamość, obalając przekonania wpajane Kazachom za czasów ZSRR.
Gdy jest do czego się odwołać
W żadnym innym regionie byłego ZSRR tendencja do przeceniania zasług okresu sowieckiego dla społeczeństwa nie była tak silna jak w Azji Środkowej. Wynika to z pewnością z negatywnego wizerunku poprzednich systemów, który wzmocnił ustrój radziecki. Podbiwszy region, Carska Rosja nie zmieniła w zasadzie panujących tam stosunków społecznych. Chanat Chiwy i Emirat Buchary zachowano jako protektoraty. Zlikwidowano Chanat Kokandu oraz władzę koczowniczych przywódców Turkmenów, ale nie po to, by wprowadzać tam nowy ustrój, a po prostu jako karę za sprzeciwienie się rosyjskiemu podbojowi. Poza efemerycznymi tworami, takim jak już wspomniana tu Ałasz Orda czy Autonomia Kokandzka – które do ostatecznego okrzepnięcia władzy Bolszewików w regionie próbowały tworzyć autonomiczną administrację, niezależną zarówno od carskiej, jak i sowieckiej władzy – nie było tu żadnych tradycji politycznych, do których mogłoby się odnieść nowoczesne społeczeństwo.
Inaczej sprawy miały się w krajach bałtyckich, wszystkie one w czasie dwudziestolecia międzywojennego były niepodległe, a także oczywiście w Ukrainie, której ostatecznie własnej niepodległości obronić się nie udało, ale miała do czego się odwoływać. Znacznie bardziej efemeryczna jest białoruska tradycja narodowa i niepodległościowa, ale też oczywiście istnieje i składa się na nią nie tylko postać powstańca styczniowego Kastusia Kalinowskiego czy istniejąca kilka miesięcy Białoruska Republika Ludowa. Jednak tamtejsze społeczeństwo, znacznie mocniej zrusyfikowane niż ukraińskie, przynajmniej na początku łatwiej było przekonać Alaksandrowi Łukaszence, że Białoruś bez sowieckiego dziedzictwa to skazana na niepowodzenie mrzonka i że jedyna sensowna przyszłość tego kraju leży w sojuszu z Rosją i przeproszeniem się z własnym sowieckim dziedzictwem. Na dużą skalę zmieniło się to dopiero w czasie kampanii przed wyborami prezydenckimi 2020 roku. A może dopiero za sprawą brutalnych represji (tysiące aresztowanych osób, w tym ważni przywódcy opozycji i liderzy społeczni, rozwiązane organizacje pozarządowe, masowe zwolnienia z pracy i wydalenia z uczelni osób biorących udział w protestach lub tylko sympatyzujących z nimi, wreszcie setki tysięcy Białorusinów zmuszonych do emigracji), jakie nastąpiły po sfałszowanym przez Łukaszenkę głosowaniu.
Po pobycie w Gruzji w 2003 roku, od której zaczęłam ten artykuł, następny raz odwiedziłam ją sześć lat później. To samo państwo, które wcześniej stało się dla mnie symbolem postsowieckiej degrengolady i upadku cywilizacyjnego, wyglądało jak odmienione różdżką. Przyznaję, że tylko z perspektywy centrum Tbilisi, ale o tym miałam się przekonać dopiero po kilku dniach. Wtedy był to chyba pierwszy kraj byłego ZSRR (może nie licząc Litwy), który nie wyglądał na poradziecki. Nie było tam tego czegoś, co wcześniej pozwalało mi przypuszczać, że poradzieckość wyczułabym wszędzie, nawet gdybym trafiła do danego miejsca jakimś cudem tam teleportowana, z opaską na oczach. Młodzi Gruzini wyglądali jak Hiszpanie czy Włosi, a hotel Iveria, który jeszcze sześć lat wcześniej straszył niczym widmo, obdrapany i brudny, wypełniony uchodźcami zamiast turystami, obwieszony praniem, był już nieskazitelnym obiektem turystycznym pod szyldem luksusowej, międzynarodowej sieciówki. Co prawda było już po przegranej wojnie 2008 roku i kraj musiał się pożegnać z Osetią Południową i Abchazją, które wpadły w orbitę wpływów Rosji, ale Gruzją nadal rządził, znacznie mniej popularny niż na początku, prozachodni prezydent.
– Saakaszwili wprowadził ogromne zmiany w Gruzji, czegokolwiek by się tam nie dotknęło, można już było tylko naprawić, bo bardziej zepsuć się nie dało. Weźmy na przykład policję. Saakaszwili zwolnił mnóstwo funkcjonariuszy, zatrudnił nowych, wykształcił ich zgodnie z amerykańskimi standardami. Walczył z korupcją i odniósł w tej walce autentyczne sukcesy. Dokonał swego rodzaju cudu, dał ludziom nadzieję, że może być lepiej. Owszem, popełnił mnóstwo błędów, za które płaci zresztą bardzo wysoką cenę, bo obecnie siedzi w gruzińskim więzieniu, ale wydaje mi się, że historia doceni jego wkład. Myślę, że kiedyś, mimo wielu błędów, doczeka się swego pomnika – opowiadała reporterka Stasia Budzisz w mojej audycji w Programie Trzecim Polskiego Radia, Świat według Ludwiki.
Trudno buduje się demokrację, ale w rosyjską przyjaźń nikt nie wierzy
Przykład Gruzji, gdzie od 12 lat rządzi Gruzińskie Marzenie, partia robiącego w Rosji interesy oligarchy Bidziny Iwaniszwilego, gdzie latem tego roku parlament, mimo ulicznych protestów i weta prezydentki, uchwalił identyczne jak w putinowskiej Rosji prawo o agentach zagranicznych, które może służyć jako kaganiec na NGO-sy i niezależne media, pokazuje, że postsowietyzmu nie można sprowadzać do określonego wyglądu przestrzeni publicznej czy mody. Doświadczenie kilkudziesięciu lat autorytaryzmu poprzedzone jedynie feudalizmem, przy braku jakichkolwiek tradycji demokratycznych sprawia, że nawet tacy prozachodni i antysowieccy politycy jak Saakaszwili wchodzą w stare, utarte postsowieckie schematy, jak zastraszanie niezależnych mediów czy nieuczciwa walka z konkurencją polityczną. (Był miedzy innymi oskarżany o związek z pobiciem opozycyjnego polityka Walerego Gelaszwilego i śmiercią innego, Sandro Girgwlianiego). Co z kolei otwiera drogę powrotu do władzy tym, którzy jeszcze mocniej czerpią z politycznego dziedzictwa ZSRR.
Nawet w krajach, gdzie tradycje demokratyczne są znacznie żywsze niż w istniejących po kilka, najwyżej kilkanaście miesięcy państewkach takich jak Zakaukaska Demokratyczna Republika Federacyjna czy Demokratyczna Republika Gruzji, po kilkudziesięciu latach sowieckich doświadczeń trudno buduje się demokrację. Mówiła o tym Nerija Putinaité Dominikowi Wilczewskiemu w cytowanym już tu wywiadzie: „Litwini jeszcze nie rozumieją w pełni prawdziwej wartości demokracji, a sama litewska demokracja jest bardzo krucha. Demokrację można zbudować tylko w społeczeństwie, które posiada demokratyczne nawyki, w którym istnieje odpowiedni poziom wykształcenia; w kraju, w którym rozwinięta jest komunikacja, a politycy nie są skorumpowani. Żeby funkcjonowała demokracja, nie wystarczy przyjąć ustaw czy zbudować instytucji, jak rząd i parlament. Potrzebne jest też społeczeństwo działające w demokratyczny sposób. Tymczasem demokratyczne nawyki rozwijają się w litewskim społeczeństwie dużo wolniej niż prawa i instytucje”.
Do jednego aspektu postsowieckości w większości krajów byłego ZSRR prawie na pewno nie ma już powrotu – niewinnej wiary w to, że Rosja może być dobrym starszym bratem i lojalnym sojusznikiem. Do ostatecznej kompromitacji tego przekonania doprowadził rosyjski prezydent Władimir Putin, podejmując decyzję o zbrojnej napaści na Ukrainę.
Nie znaczy to oczywiście, że wszystkie kraje dotychczas pozostające w strefie wpływów Rosji po 24 lutego 2022 roku natychmiast zapragnęły z niej wyjść. Do zerwania współpracy z Rosją wzywali kazachscy niezależni eksperci polityczni, jak Dosym Satpajew, ale nawet oni wiedzieli, że ich kraj na znaczące rozluźnienie więzów ze swoim północnym sąsiadem, z którym dzieli niemal 7600 kilometrów granicy, pozwolić sobie nie może.
Istotnej jednak zmianie uległa retoryka. Także w kręgach rządzących. Już nie tylko prezydent stosunkowo bogatego Kazachstanu miał czelność powiedzieć na forum ekonomicznym w Petersburgu w czerwcu 2022 roku, że aneksja republik ludowych Donieckiej i Ługańskiej jest sprzeczna z prawem międzynarodowym. Nawet bardzo pokorny dotychczas Rahmon, który u siebie, pod samym Duszanbe, ma rozlokowaną 201. rosyjską dywizję zmechanizowaną, na spotkaniu Putina z liderami państw regionu jesienią 2022 roku mówił, że Tadżykistan dłużej tej rosyjskiej arogancji i niewdzięczności znosić nie może. Niewiele się od tego czasu zmieniło, po zamachu terrorystycznym w podmoskiewskim Krasnogorsku rosyjska prokuratura prowadziła w Tadżykistanie własne śledztwo, nie pytając władz tadżyckich o pozwolenie, bo te są za słabe, żeby się Kremlowi realnie postawić. Dziś chyba w całej przestrzeni poradzieckiej, jeśli ktoś nadal pozostaje w sojuszu z Rosją, robi to z cynizmu lub z przymusu, a nie z wiary w rosyjską przyjaźń.
Nie przypadkiem od 2022 roku wielkim zainteresowaniem cieszą się we wszystkich krajach byłego ZSRR prace mieszkającej na zachodzie i zajmującej się teorią dekolonialną czerkiesko-uzbeckiej badaczki Madiny Tłostanowej, nie przypadkiem lokalni intelektualiści organizują debaty o postkolonializmie. Temat, jeszcze w latach 90. prawie nieobecny w byłym ZSRR, od ponad dekady robi się coraz bardziej modny, a od lutego 2022 roku stał się częścią programu obowiązkowego wszystkich poświęconych tej części świata konferencji i debat.
Oczywiście zewnętrzny wymiar postsowieckości, od którego zaczęłam ten tekst, z jego głębszymi pokładami, mającymi wyraz w rozwiązaniach ustrojowych czy w podejściu do obywateli, łączą się ze sobą. To, że władze państw poradzieckich w okresie transformacji doprowadziły do takiego upadku estetycznego, ruiny infrastruktury i bezhołowia wynika z ich ówczesnych priorytetów, co z kolei wiąże się z kulturą polityczną, w jakiej się formowały. Podstawowym elementem radzieckiej kultury politycznej było pomiatanie jednostką i to, co tak słusznie podkreślił Eleri Bitikczi: brak szacunku dla ludzkiego życia. Nie zawsze musiało chodzić o ekstremalny tego wyraz, czyli zabijanie czy głodzenie. Czasem po prostu przejawiało się to skrajną pogardą dla jakości życia zwykłych obywateli. Tym, że nikt nie troszczył się, czy mają czym dojechać do pracy, czy mają gdzie usiąść, gdy zmęczą się drogą do sklepu, czy będą mogli łatwo przejść pomiędzy samochodami w godzinie szczytu albo czy wchodząc na klatkę schodową, nie potkną się na pierwszym stopniu z braku światła.
Przepaść pomiędzy światem wciąż poradzieckim a już z tego postsowietyzmu wyzwolonym ukazała się w czasie pierwszych miesięcy po pełnoskalowej agresji Putina na Ukrainę. Widok rosyjskich żołnierzy rabujących pralki, lodówki, komputery i inne przedmioty codziennego użytku był tego najżywszym przykładem. Ukraina przecież nie jest bogatym państwem, a mimo to jakość życia jej obywateli znacznie przewyższała jakość życia większości obywateli jej potężnego agresora. Od represyjnych służb bezpieczeństwa i łagrów do ławek w parkach i dobrze utrzymanych przystanków autobusowych droga wcale nie jest daleka. Nie przypadkiem w wielu krajach byłego ZSRR rok napaści Rosji na Ukrainę stał się czasem ostatecznego oczyszczenia przestrzeni publicznej z pozostałości ideologii sowieckiej, czy szerzej: z przejawów rosyjskiej, a później sowieckiej, dominacji. W rozmowie ze mną Nerija Putinaité wspominała, że Litwa, mimo iż pierwsze radzieckie pomniki zaczęto tam burzyć jeszcze pod koniec lat 80., w 2023 roku uchwaliła nowe, dość surowe prawo „O zakazie promowania totalitarnych i autorytarnych reżimów i ich ideologii”. Kilka decyzji podjętych na mocy tego prawa wzbudziło kontrowersje. Na przykład postanowienie o demontażu pomnika utalentowanej międzywojennej poetki Salomeji Neris, gdyż oprócz tego, że pisała piękne wiersze o swojej miłości do Litwy, była też niestety członkinią delegacji, która w 1940 roku udała się do Moskwy „prosić” o przyłączenie Litwy do ZSRR. Gdy piszę ten tekst, wciąż trwają dyskusje, co zrobić z pomnikiem. Pojawiła się koncepcja, by może nie demontować go całkowicie, tylko dodać tablicę wyjaśniającą prosowiecką aktywność poetki.
Nie umiem ocenić tego desowietyzacyjnego ferworu części litewskich polityków. Nie sądzę, by w dzisiejszej Litwie ktokolwiek przy zdrowych zmysłach tęsknił jeszcze za czasami radzieckimi.
Ludwika Włodek jest socjolożką i reporterką. Pracuje jako adiunkt w Studium Europy Wschodniej, gdzie kieruje specjalizacją Azja Środkowa. Autorka książki Buntowniczki z Afganistanu.
Wystarczy porównać to, gdzie dziś są Litwini, należący do Unii Europejskiej i NATO, z ich sąsiadami z Obwodu Kaliningradzkiego czy z Białorusi. Jednym w każdej chwili grozi mobilizacja i wysłanie na front, drudzy żyją w poradzieckim skansenie utrzymywanym przez Łukaszenkę za cenę bezwzględnego sojuszu z Rosją. Kiedy patrzę na skrajnie różne –życiowo, politycznie czy wreszcie estetycznie – sytuacje tych społeczeństw, myślę, że może czasem warto zdemontować nawet jeden nadmiarowy pomnik, żeby już zawsze ludzie mieli pralki, lodówki i toalety z bieżącą wodą zamiast imperialnych snów swoich elit rządzących.
Artykuł pochodzi z czwartego wydania magazynu NEW online pt. "WŁADZA"