Nasza strona używa ciasteczek do zapamiętania Twoich preferencji oraz do celów statystycznych. Korzystanie z naszego serwisu oznacza zgodę na ciasteczka i regulamin.
Pokaż więcej informacji »
Drogi czytelniku!
Zanim klikniesz „przejdź do serwisu” prosimy, żebyś zapoznał się z niniejszą informacją dotyczącą Twoich danych osobowych.
Klikając „przejdź do serwisu” lub zamykając okno przez kliknięcie w znaczek X, udzielasz zgody na przetwarzanie danych osobowych dotyczących Twojej aktywności w Internecie (np. identyfikatory urządzenia, adres IP) przez Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka Jeziorańskiego i Zaufanych Partnerów w celu dostosowania dostarczanych treści.
Portal Nowa Europa Wschodnia nie gromadzi danych osobowych innych za wyjątkiem adresu e-mail koniecznego do ewentualnego zalogowania się przy zakupie treści płatnych. Równocześnie dane dotyczące Twojej aktywności w Internecie wykorzystywane są do pomiaru wydajności Portalu z myślą o jego rozwoju.
Zgoda jest dobrowolna i możesz jej odmówić. Udzieloną zgodę możesz wycofać. Możesz żądać dostępu do Twoich danych osobowych, ich sprostowania, usunięcia, ograniczenia przetwarzania, przeniesienia danych, wyrazić sprzeciw wobec ich przetwarzania i wnieść skargę do Prezesa U.O.D.O.
Korzystanie z Portalu bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza też zgodę na umieszczanie znaczników internetowych (cookies, itp.) na Twoich urządzeniach i odczytywanie ich (przechowywanie informacji na urządzeniu lub dostęp do nich) przez Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka Jeziorańskiego i Zaufanych Partnerów. Zgody tej możesz odmówić lub ją ograniczyć poprzez zmianę ustawień przeglądarki.
Kaukaz / 13.09.2023
Magdalena Chodownik
Mężczyźni w mundurach wychodzą i nie wracają. Zostają kobiety i fotografie
Wojna w Górskim Karabachu się nie skończy, tylko przygasa. Cały czas pochłania jednak ofiary i przegania cywilów z miejsca na miejsce. Cierpią wszyscy, niezależnie od tego, po której stronie linii frontu się znajdują. Niemniej gotowi są o tę ziemię walczyć i ginąć marząc o pokoju i wspominając historię.
Żołnierz ormiański na froncie (arch. MC) Niewielki Tałysz ostrzeliwano już nie raz. Wtedy, w kwietniu 2016 r., zaczęło się w nocy, znienacka. Kule przebijały na wylot bramy i furtki domowych ogródków, bomby roznosiły dachy w strzępy, zostawiając jedynie drewniane kikuty ich konstrukcji. Nazajutrz rozpoczęła się ewakuacja mieszkańców w głąb nieuznawanej przez społeczność międzynarodową Republiki Górskiego Karabachu. Miesiącami żyli w hotelach, czekając na powrót do domów.
Wówczas w tej opustoszałej po atakach wiosce jedynie baza wojskowa zdradzała jakieś oznaki życia. Wokół niej kręciło się kilku młodych żołnierzy. Miejscowych i armeńskich. – Dostałem wezwanie do służby, którą teraz odbywam w Arcachu – mówił mi Arman, 18-letni chłopak z Garni w południowej Armenii. W ręku trzymał karabin. Arcachem Ormianie nazywają Górski Karabach. – Dają nam wybór: można służyć w kraju albo tu, bo nasze wojska się wspierają. Musimy być przećwiczeni także na tych terenach. Tak na wszelki wypadek – tłumaczył. A tutejsze tereny są górzyste i trudne. Zapoznanie się z topografią jest niezbędne, by móc ich skutecznie bronić. Armeńscy żołnierze doglądali tu spokoju na froncie, choć ten front nigdy tak naprawdę go nie zaznał. Od 30 lat nie zaznali go też miejscowi cywile, bo życie w Górskim Karabachu to ciągłe nasłuchiwanie – czy będą strzelać, a jeśli tak, to jak mocno i długo. Niepewność jest tu codziennością.
W piwnicach ostrzelanej szkoły w Tałyszu powieszono w kilku rzędach zdjęcia dawno poległych żołnierzy, bo na tej starej wojnie ludzie giną już od dekad. Były też kwiaty i inne dekoracje. Wyglądało to jak ołtarz, któremu mają się przyglądać idący do klas uczniowie. A na innych ścianach znajdowały się dziecięce rysunki i tablice ostrzegające przed niebezpiecznymi zapalnikami czy minami, bo można na nie natrafić w przyfrontowej strefie.
Dziś już kolejne pokolenie sięga po broń. Jeśli sytuacja się nie zmieni, kolejne też będzie się z tym mierzyć. Tu dorasta się w cieniu permanentnej wojny. Chłopcy wiedzą, że czeka ich służba wojskowa. I walka za ojczyznę, która jest ich obowiązkiem i źródłem dumy.
Tzw. "wojna czterodniowa", której ofiarą w 2016 r. padł także Tałysz, według szacunków Departamentu Stanu USA pochłonęła po obu stronach walk łącznie około 350 ofiar. Ta eskalacja konfliktu była największą po wojnie w Górskim Karabachu w latach 1992–1994, aż do wybuchu kolejnej, 27 września tego roku. Dziś, po ponad 3 tygodniach zaciętych walk, niewielki Tałysz został, jak mówią Azerowie, wyzwolony. Ci, którzy zdążyli się ewakuować, mogą już nigdy nie wrócić do swoich domów.
Kobiety czekają na powrót lub śmierć mężczyzn
– W szkole było normalne, że część dzieci nie miała już ojców. Zginęli na linii frontu. Tak wygląda rzeczywistość, w której dorastałam – wyjaśnia Anusz, młoda Ormianka urodzona w Stepanakercie, stolicy Górskiego Karabachu, która pomagała ewakuowanym w 2016 r. odnaleźć się w mieście. – Mało kto miał w domu ojca, nawet jeśli ten żył. Prawie wszyscy nasi mężczyźni służą w wojsku. Nawet kiedy zaczynałam spotykać się z chłopakami, to tylko wtedy, gdy dostawali przepustki. Mało to romantyczne – ucina.
Anusz ze swojego dzieciństwa pamięta praktycznie tylko kobiety – mamę, siostrę, babcie czy też matki i babki innych dzieci. I przechadzających się po ulicach Stepanakertu żołnierzy – umundurowanych, z podniesionymi głowami. Jej ojciec też służył, ale pewnego dnia nie wrócił do bazy z frontu. Najpierw zadzwonił telefon, potem przybyła delegacja z wojska. Po latach została im fotografia, która stoi w ramce w pokoju gościnnym.
Kilka miesięcy temu Anusz opuściła Stepanakert. Przeprowadziła się do Erewania, stolicy swojej drugiej ojczyzny, jak sama mówi. Ma 31 lat, zna kilka języków obcych i zawsze była znakomitą uczennicą. Po studiach w Górskim Karabachu ubiegała się o stypendia na zagranicznych uczelniach, miała ambicje i plany, ale jej podania były odrzucane: nieznany adres, nieznane liceum, nieuznawany dyplom. Nie tylko jej kraj, za który przecież rozlano już tyle krwi, nie istniało na arenie międzynarodowej jako państwo – nie istniał też system edukacji jego mieszkańców, ich osiągnięcia, dokumenty czy adresy, pod którymi stały ich domy. W Armenii o Karabachu wiedzieli wszystko. I wszystko było trochę prostsze, a przede wszystkim – uznawane.
Ale ostatnie 30 lat jeszcze nikogo nie pozbawiło złudzeń. W Górskim Karabachu każdy liczył się z tym, że eskalacja konfliktu ponownie nastąpi, bo w ich ciągłym niepokoju chodzi nie o to "czy", ale "kiedy".
I kiedy wojna rozgorzała na nowo, Anusz od razu przywitała w swoim erewańskim mieszkaniu babcię, matkę i siostrę. Te na szczęście miały dokąd się udać. Ich mężczyźni pojechali w drugą stronę, na linię frontu. – Myślę, że to nasze przeznaczenie i nawet w Armenii od niego nie ucieknę – mówi Anusz. – Jesteśmy kobietami, które czekają na powrót lub śmierć naszych mężczyzn.
Modlitwa o życie
Według Rzecznika Praw Obywatelskich Górskiego Karabachu Artaka Beglaryana po ponad trzech tygodniach walk około 90 tys. ludności cywilnej opuściło swoje domy. Pakowali torby w pośpiechu i strachu, zabierając tylko to, co najpotrzebniejsze, i mając nadzieję, że wkrótce wrócą. Wyjeżdżały głównie kobiety i dzieci, nie szykując się na coraz chłodniejsze dni. Wraz z nieustającymi walkami coraz więcej z nich traci możliwość powrotu do domów, które z każdym spadającym pociskiem tracą okna, dachy i ściany.
Uciekający zatrzymali się w hotelach na terenie Armenii, których właściciele pozwalają im mieszkać za darmo. Tam dostarczana jest też pomoc humanitarna w postaci żywności czy odzieży. Ormianie pomagają, jak mogą: najmłodszym organizuje się zajęcia, żeby choć trochę odwrócić ich uwagę od okrucieństw wojny. – Mamy nadzieję, że nie spędzimy tu zimy, że wkrótce wrócimy do naszych domów i, jeśli Bóg pozwoli, także do naszych mężczyzn – mówi Anna, młoda mama, która ze Stepanakertu uciekła do Goris. – I niech ten pył szybko opadnie – dodaje.
Pomimo licznych wezwań społeczności międzynarodowej do zawarcia rozejmu i rozpoczęcia rozmów pokojowych dziś końca konfliktu jeszcze nie widać. Podpisane 10 października w Moskwie porozumienie o zawieszeniu broni zostało zerwane już po paru minutach od jego ustanowienia. W Stepanakercie co i raz rozlega się wycie syreny, ostrzegające przed nowym atakiem rakietowym. Jego echo roznosi się po w dużej mierze pustym już mieście. Ci, którzy nie wyjechali, ukrywają się w bunkrach i piwnicach. I modlą o życie.
– Razem z kilkoma sąsiadkami z bloku od kilkunastu dni mieszkamy w piwnicy – mówi 64-letnia Mari, była sąsiadka Anush. – Tu spędzamy dnie i noce, tu przygotowujemy jedzenie, zawsze trochę więcej, żeby było w razie potrzeby też dla innych. I tak czekamy, znowu, jak 30 lat temu.
Tęsknota za grobami przodków
Ale i druga strona, azerska, też nie śpi dziś spokojnie. Wojna nie oszczędza także ich cywilów. Zdjęcia zniszczonych od pocisków domów w miastach Gandża czy Terter straszą okrucieństwem. A na froncie, choć Azerbejdżan nie podaje liczby poległych żołnierzy, też giną czyiś mężowie i bracia. Wśród nich są potomkowie tych, których konflikt wygonił z karabaskich ziem kilka dekad temu. – W Azerbejdżanie służba wojskowa mężczyzn po osiągnięciu przez nich wieku 18 lat jest obowiązkowa – tłumaczy Javid Agha, azerski dziennikarz. – Jeden z moich znajomych, który pochodził z Füzuli [miasto leżące na terenie Górskiego Karabachu w rejonie Hadrut – przyp. M.C.], zginął kilka dni temu, walcząc o Hadrut. Miasto zostało wyzwolone dwa czy trzy dni później.
Wojna o Górski Karabach w latach 90. pochłonęła według zachodnich i rosyjskich szacunków od 31 do 36 tys. ofiar. 724 tys. Azerów musiało opuścić swoje domy i szukać schronienia w głębi kraju. Ich droga była długa i ciężka. Wielu z nich trafiło do miasteczek namiotowych. Przez lata żyli w tym, co określa się mianem "trudnych warunków mieszkaniowych", żeby już bardziej nie umniejszać godności gospodarzy. – Nigdy do końca nie poczuli się równi z innymi mieszkańcami kraju. Wielu patrzyło na nich jak na ludzi, którzy bez walki oddali swoją ziemię. Dlatego chęć powrotu i rewanżu jest tak silna – mówi Javid Agha. Wielu też chciałoby zobaczyć, czy ich domy jeszcze stoją. I czy zachowały się groby ich przodków, których od dekad nikt nie odwiedzał.
Azerowie w przeważającej większości popierają walki o odzyskanie kontroli nad Górskim Karabachem. Są bardzo optymistycznie nastawieni do zwycięstwa, któremu kibicują z całych sił.
Azerowie postrzegają to jako ukończenie formowania ich narodu i tożsamości. Łączy się z tym silne poczucie dumy. Dlatego chcą, by wojna trwała, dopóki wojska ormiańskie nie wycofają się z ziem Górskiego Karabachu – wyjaśnia Javid Agha.
Dziewczyna nie zaczekała
Jednym z celów obecnej wojny, o którym w swoich wystąpieniach mówi prezydent Azerbejdżanu Ilham Alijew, jest zdobycie miasta Szuszi (po azersku Szusza). Zostało ono założone przez Panah Ali Khana, założyciela i pierwszego władcy chanatu karabaskiego pod zwierzchnictwem perskim, i jest uważane przez Azerów za miasto, które zmieniło ich tryb życia z nomadzkiego na osiadły. – Szusza jest pierwszym nowoczesnym azerskim miastem. Wielu z naszych narodowych artystów – piosenkarze, muzycy, aktorzy, pisarze – urodziło się w Szuszy. Więc jest to także stolica azerskiej kultury – tłumaczy Javid Agha.
W Szuszi, gdzie kilkanaście dni temu zbombardowano świątynie Kazanczecoc, stoją też zapomniane przez ludzi meczety, pamiątki po dawnych muzułmańskich sąsiadach, które dziś, zamknięte, opustoszałe i nieremontowane, popadają w ruinę, jakby liczono, że wraz z ich upadkiem zatrze się pamięć o azerskich muzułmanach. Niedaleko stoją sowieckie bloki, które przypominają o XX-wiecznej historii miasta. Tuż przed rozpadem Związku Radzieckiego rozpoczęły się ruchy separatystyczne, pogromy, aż w 1992 r. przyszła wojna. Dobrze pamięta ją Vladimir, mieszkaniec Szuszi, żołnierz karabaskiej armii. – Miałem wtedy dziewczynę w Rosji – wspomina. – Piękną, bardzo się kochaliśmy. Ale ja poszedłem na wojnę. Z miesiąca zrobił się rok. A później zostałem ranny i przeleżałem w szpitalu i w domu. Nie poczekała.
Jeszcze 4 lata temu, tuż po "wojnie czterodniowej", Vladimir mówił, że żałuje, że zdecydował się wtedy walczyć. Że za dużo mu ta wojna zabrała, bo miłość, zdrowie i brata, który na niej zginął. Ma 53 lata i do dziś się nie ożenił. Kiedy w zeszłym miesiącu przyszła kolejna eskalacja konfliktu, zabrał matkę i wyjechał w bezpieczne miejsce, do Armenii. – Byłem ranny na wojnie w latach 90. Mam niesprawną rękę, kuleję na jedną nogę i kręgosłup też mam słabiutki. Nie nadaję się. Dziś na froncie od razu bym zginął, zresztą na miejscu pewnie też. Jedyne, co mogę zrobić, to zaopiekować się matką.
Złapani w cudzych grach
Historia ormiańskich ruchów separatystycznych w Górskim Karabachu sięga drugiej połowy lat 80. Cały region znajdował w obrębie Azerbejdżańskiej SSR, ale zamieszkiwali go zarówno Ormianie, jak Azerowie. Przez tych pierwszych był on jednak uważany za historycznie im przynależny. Zastosowana przez Kreml stara zasada "dziel i rządź" się sprawdziła – dwa narody zwróciły się przeciwko sobie. Ormianie zaczęli dążyć do przyłączenia regionu do Ormiańskiej SSR, co doprowadziło do konfliktów i starć między społecznościami. Te z kolei przerodziły się w zamieszki i pogromy, które z czasem rozciągnęły się na obie Republiki. Coraz więcej mieszkańców Górskiego Karabachu w obawie o swoje bezpieczeństwo uciekało do swoich etnicznych ojczyzn. Do lat 90. konflikt spowodował migrację ok. 250 tys. osób. Rozpad Związku Radzieckiego w 1991 r., który ku niezadowoleniu Ormian pozostawił Górski Karabach w granicach Azerbejdżanu, doprowadził rok później do otwartej wojny. Górski Karabach nie tylko ogłosił niepodległość, ale także postanowił o nią zawalczyć.
W 1994 r. wojnę wygrali Ormianie i to oni od tej pory zamieszkiwali Arcach, jak nazywają ten region. Krwawy konflikt zakończył się traktatem pokojowym, ale przez ostatnie dziesięciolecia nie był on respektowany. Między zwaśnionymi stronami regularnie dochodziło do walk o różnym nasileniu. Górski Karabach nigdy natomiast nie został ani uznany przez społeczność międzynarodową za odrębne państwo, ani przyłączony do Armenii. Oficjalnie wciąż pozostaje więc w granicach Azerbejdżanu.
Obecne zaostrzenie trwającego od dekad konfliktu jest jego najgwałtowniejszą eskalacją od lat 90. Jest wypadkową wielu czynników, w tym na pewno globalnego chaosu spowodowanego pandemią. Poza tym – nierozliczonych od dekad zbrodni, śmierci i wypędzeń, narodowej dumy obu stron oraz kryzysów politycznych i gospodarczych (chociażby innych konfliktów regionu posowieckiego, jak na Białorusi czy w Kirgistanie, które odciągają uwagę Moskwy od Kaukazu, spadek cen ropy, który dotknął także Azerbejdżan i jego mieszkańców, czy pandemia COVID-19), które dotyczą wszystkich aktorów tego konfliktu: tych bezpośrednich (Armenii i Azerbejdżanu), ale i pośrednich, jak Rosja (wspierająca Armenię), Turcja (wpierająca Azerbejdżan), Europa czy Stany Zjednoczone. Choć podczas gdy poparcie Ankary, stanowcze i głośne, bardzo przechyla szale wagi na stronę Azerbejdżanu i dodaje sojusznikowi pewności, to początkowo milcząca, a teraz zaangażowana w rozmowy pokojowe Moskwa wciąż nie daje wyraźnego sygnału poparcia walczącym Ormianom. Choć Armenia bardzo na to czeka.
Końca nie widać
Azerowie nazywają Górski Karabach terytoriami okupowanymi (tak jak Gruzja nazywa Abchazję czy Osetię Południową). Chcą jego pełnego powrotu pod wpływy swego państwa. Ormianie natomiast określają azerskie ambicje jako zaczątek czystki etnicznej, nawiązując do ludobójstwa dokonanego na swym narodzie w latach 1915–1917 przez Turków, obecnie sprzymierzoną z Azerbejdżanem.
Magdalena Chodownik - wyróżniana i nagradzana reporterka, fotografka i producentka, związana z polskimi i zagranicznymi mediami. Pracowała jako korespondentka w krajach UE, Azji Południowo-Wschodniej, Europy Wschodniej i Kaukazu, Bałkanów, Zatoki Perskiej i Ameryki Północnej. Była stypendystka Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa RP, European Investigative Journalism, Thomson Reuters Foundation, Balkan Fellowship for Journalistic Excellence oraz stypendium im. L. Ungera.
Dialog pokojowy dziś wydaje się niezwykle trudny, o ile w ogóle możliwy. Sprzeczne są bowiem warunki stawiane przez skonfliktowane państwa – prezydent Azerbejdżanu Ilham Alijew chce wycofania wojsk ormiańskich z Karabachu, premier Armenii Nikol Paszinjan nie chce o tym słyszeć. Nikt także nie wierzy w szybkie pojednanie między narodami. – Jeśli Alijew zatrzyma tę wojnę bez doprowadzenia azerskiego wojska do Szuszi, ludzie nie będą mu sprzyjać – kwituje Javid Agha.
Artykuł został wznowiony. Pierwszy raz został opublikowany 23.10.2020